Hiszpania: Costa Blanca w listopadzie. 17 lat minęło…

24 listopada, zaczynamy kolejną wyjazdową przygodę. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy wstecz marudziłam, że w planach nie mamy żadnych podróży. Zero, totalna posucha. W międzyczasie jednak sytuacja diametralnie uległa zmianie i oto w kalendarzu czeka sześć zaplanowanych wyjazdów. Alicante, Sardynia, Oman (+ Stambuł), Islandia, Teneryfa, Azory… Cykl wyjazdowy zaczynamy od mojej urodzinowej podróży na południe Hiszpanii. Kraju, w którym po raz pierwszy byłam 17 lat temu. Czy warto wybrać się na Costa Blanca w listopadzie? No raczej!

24.11.2018, dzień 1

Podróż przebiega bez opóźnień. Nie mogę się doczekać, aż w końcu wylądujemy na miejscu. Dla mnie to drugi wyjazd do Hiszpanii, dla męża – pierwszy. W Polsce jest akurat poniżej 0 stopni, w Alicante z kolei prognozy zapowiadają 18-20 kresek nad zerem. Cudownie! Gdy tylko wysiadamy z samolotu uderza nas ciepłe powietrze. Szybko docieramy pod biuro wypożyczalni – tym razem korzystamy z usług Firefly. Pobieramy numerek i czekamy na naszą kolej.

Samochodowe zawiłości

Z racji tego, że mamy wykupione ubezpieczenie wkładu własnego w zewnętrznej firmie, tu polisy nie bierzemy, ale z ciekawości pytam o jej koszt. Monica – obsługująca nas pracownica wypożyczalni (zbieg okoliczności z imieniem!) – zaraz informuje, że ubezpieczenie na miejscu kosztuje 58 EUR. Niby w cenę wliczony jest od razu dodatkowy kierowca, pomoc drogowa i zero depozytów, ale i tak to naprawdę spora suma. Dużo większa niż płacimy łącznie za 3 dni wynajmu (89 zł). W sumie za podobną kwotę można wykupić roczną polisę na nieograniczoną ilość wypożyczeń aut! Ale w końcu m.in. na tym właśnie polegają atrakcyjne oferty wynajmu auta przykładowo za kilkanaście złotych dziennie. Do tego zawiłości w polityce paliwowej, limitach kilometrów… Zawsze trzeba wczytać się w warunki.

Gdy tylko Monica słyszy o polisie w zewnętrznej firmie, podpowiada nam, że warto byłoby dokupić za 25 EUR nielimitowane kilometry oraz pomoc drogową i depozyt zmniejszony do 150 EUR (normalnie jest 850 EUR). Rzeczywiście to niegłupia opcja, bo przy naszych planach 120 km na dzień wliczone w cenę to trochę mało. Za każdy dodatkowy kilometr będziemy musieli zapłacić 0,5 EUR, więc bez wahania decydujemy się na ten dodatek. I tak liczyliśmy się z dodatkiem za nadprogramowe kilometry. Jak się później okaże była to dobra decyzja. Z kluczykami i protokołem odbioru auta idziemy na parking.

Ponoć wypożyczalnia będzie zwracać uwagę jedynie na uszkodzenia większe niż 1 cm – kilka takich jest już zaznaczonych na protokole, ale odnajdujemy jeszcze parę innych. Pracownik wypożyczalni świeci latarką i pomaga nam odnaleźć wszystkie rysy. Możemy wyjeżdżać. A może jednak nie? Bramki parkingowe nie chcą nas wypuścić. Może potrzebny jest jakiś bilet parkingowy? Musimy zawrócić. Okazuje się, że w systemie jest jakiś błąd, przez co kamery nie czytają naszych tablic rejestracyjnych. Żadne bilety nie są potrzebne, ale niezbędna jest ingerencja pracownika Firefly. Po chwili możemy wreszcie opuścić parking.

Flamingi!

Początkowo chcemy zajechać do położonej pod Alicante niewielkiej miejscowości Santa Pola, ale słońce chyli się powoli ku zachodowi – zależało mi bardzo na zobaczeniu położonego w miejscowości Torrevieja jeziora w promieniach zachodzącego słońca, więc Santa Polę w tej sytuacji odpuszczamy i kierujemy się prosto na Torrevieja. Po drodze mijamy sporo salin (niewielkich jeziorek utworzonych do pozyskiwania soli), w których da się zauważyć flamingi. Niestety nie żerują, a drzemią już z głowami schowanymi w piórach. Mamy jakiegoś pecha z tymi ptakami. Za każdym razem jak już na nie trafiamy, to śpią…

Zaraz widzimy wielkie, wysokie na co najmniej kilkanaście metrów białe hałdy – to właśnie sól pozyskana z tutejszych salin. Podobno eksportowana jest do Norwegii do posypywania tamtejszych dróg, ale czy rzeczywiście to prawda? Tego niestety nie wiem. Jedno jest pewne – w okolicy pozyskiwane są naprawdę ogromne ilości soli!

Pośród gajów cytrynowych i mandarynkowych docieramy w końcu do Torrevieja. Największą atrakcją tego miasta jest słynne już różowe jezioro wchodzące w skład Parque Natural de las Lagunas de La Mata y Torrevieja. Tak naprawdę są tu dwa jeziora, ale tylko jedno ma niesamowity różowy kolor. To ewenement na skalę Hiszpanii, ale także i całego świata bo podobnych miejsc na naszej kuli jest tylko kilka.

Kierunek: różowe jezioro!

Dostanie się na brzeg bez wcześniejszego rekonesansu łatwe nie jest – teren wokoło zarośnięty jest różną roślinnością, poza tym przedarcie się bliżej wody utrudnia ogrodzenie. Jest jednak kilka miejsc, w których można podejść bez problemu do jeziora. Zanim jednak w nie trafimy, kierujemy się w stronę różowego kanału wpadającego do tego sporego zbiornika wodnego. To jednak nie jest idealne miejsce do podziwiania jeziora – przekonywali nas o tym już Koreańczycy, których minęliśmy tu w drodze. Oni się poddali, my z kolei rzuciliśmy okiem na kanał pośród sadów cytrynowych. Podejście na brzeg uniemożliwia wielka brama. Niby można kombinować z dotarciem nad kanał z drugiej strony, ale teren ten jest własnością prywatną, więc warto to uszanować.

Drugie miejsce nie zachęca błotnistym brzegiem, ale tu przynajmniej możemy podejść bezpośrednio do wody. Różowego koloru o tej porze dnia na jeziorze ciężko się doszukać, tylko przy brzegu nieco widać ten odcień. Trzecie miejsce jest najpopularniejsze. Ponoć sól leży tam na brzegu, ale o tej porze roku ze względu na niższe temperatury (a przez to ograniczone parowanie wody) nie liczę na jakieś spektakularne bryłki na plaży. Zostawiamy samochód przy drodze Calle de las Lavanderas i ruszamy w stronę jeziora.

Dojście na brzeg zajmuje dosłownie chwilę, trzeba trochę pokluczyć pośród roślinności uważając, żeby nie poślizgnąć się na błocie. Musiało tu niedawno popadać. W końcu i tu też ma prawo spaść deszcz, chociaż akurat Alicante i okolice to jedne z najbardziej słonecznych regionów – ponoć słońce świeci tu przez 300 dni w roku!

Różowe jezioro o zachodzie słońca

Różu jak za bardzo nie było tak dalej nie ma, ale możemy podziwiać jeden z najpiękniejszych zachodów. Im niżej jest słońce, tym chłodniej się robi, ale wciąż cienki sweterek w zupełności wystarczy. Co za miła odmiana! Ale i tak z podziwem patrzę na dziewczynę w letniej sukience na ramiączkach. Niby jest tu dużo cieplej niż u nas, ale wiatr mimo wszystko trochę obniża odczuwalną temperaturę. Gdy słońce prawie całkowicie znika za horyzontem, wracamy do samochodu. Tym razem flamingów na różowym jeziorze brak, ale ponoć można je tu spotkać.

Możemy powoli kierować się na nocleg, ale trzeba jeszcze zrobić zakupy. W znajdującym się po drodze markecie Mercadona pakujemy do koszyka lokalne ciekawostki. Świeżo wyciskany sok z mandarynek (samemu się je wyciska na miejscu w specjalnej maszynie), hiszpańskie słodkości, szynka, oliwki. Niby na kolację mamy iść na miasto, ale wszystko to będzie jak znalazł na śniadanie.

Nadia i Esperanza

Gdy dojeżdżamy pod naszą kwaterę – Villa Esperanza – okazuje się, że spać będziemy w jednym z tych domów, których tu pełno. Praktycznie całą działkę zajmuje jeden wielki domowy labirynt z basenem! Mamy do dyspozycji spory apartament z bardzo wysokim łóżkiem i trzema drewnianymi szafami. Są tak porządnie zrobione, że aż wolę nie wiedzieć, ile kosztowały. Blaty szafek nocnych i komody wykonane są z marmuru. Nadia – nasza gospodyni z Nowosybirska – oprowadza nas po domu każąc czuć się jak u siebie. Jesteśmy trochę onieśmieleni jej otwartością i bezpośredniością, ale już się nam tu podoba.

Częstuje nas piwem, proponuje suszone rybki z Syberii jako zagryzkę. Jej pies – Bonifacy – radośnie obskakuje nas dookoła domagając się pieszczot. Nadia przyjmuje nas jak dawno niewidzianych członków rodzin. Mamy do dyspozycji cały dom: kuchnię, salon z kominkiem, łazienkę z sauną (!), taras z huśtawką ogrodową i widokiem na najbliższą okolicę. Gdzieś tam w oddali połyskuje jezioro. Jesteśmy tylko my, Nadia i jeszcze jeden gość.  Nasza gospodyni nie mówi po angielsku, ale udaje się nam dogadać mieszanką polsko-rosyjsko-hiszpańską. Swoją drogą nawet nie wiedziałam, że znam tyle hiszpańskich słów i zwrotów!

Niby na kolację mieliśmy wyjść na miasto, ale w tej sytuacji zupełnie nie mamy na to ochoty. Rozkładamy zakupy na stoliku na tarasie i delektując się hiszpańskimi pysznościami i winem cieszymy się widokiem i tą cudowną ciszą. Mąci ją jedynie plusk wody z fontanny u sąsiada. Wieczór idealny! Wieczór robi się trochę zbyt chłodny, więc wracamy do pokoju i po nagrzaniu go klimatyzatorem, odpływamy. Kolejny dzień ma być nieco bardziej intensywny, dlatego przyda się trochę odpoczynku.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego weekendowego wyjazdu na Costa Blanca? Zajrzyj koniecznie do pozostałych relacji! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli zostaniesz tu ze mną na dłużej i pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

One Thought to “Hiszpania: Costa Blanca w listopadzie. 17 lat minęło…”

  1. Pi ękne miejsca i zdjęcia. Na jeziorze brakuje mi jednak żaglówek i jachtów.

Skomentuj